Andrzej Zygmunt Rola – Stężycki
Przez wiele minionych lat o Konstantym Krupskim (1838 – 1883) – naczelniku powiatu grójeckiego – pisano niewiele. Tylko tyle, bo…albo postać tę w okresie powojennym odbrązawiano, albo biogram minimalizowano z uwagi na powiązania osobiste jego córki Nadieżdy z wodzem rosyjskiej rewolucji Leninem, lub też dlatego, że…wstyd było pisać o zrusyfikowanym Polaku. Należało go bowiem posadowić życzliwie w polskiej świadomości, choć nie ulegało wątpliwości, że…stanowiska naczelnika powiatu grójeckiego nie otrzymał za…sympatię do rodaków, a raczej przeciwnie, za gorliwość w ich „unicztożaniu” i zmuszaniu do prawomyślności. Oczywiście w stosunku do wszechwładnego chosudara batiuszki, cara Wszechrosji – Aleksandra II (1818 – 1881) i jego gorliwych urzędników.
Pisano więc o Krupskim różnie, ale z zasady tyle, na ile pozwalały na to ówczesne warunki polityczne, jak i dostępne w sprawie dokumenty. Oczywistym jest więc, że nie można było uniknąć różnych przekłamań, skreśleń wszechmocnej niegdyś cenzury i nawet osobistej – a tym samym subiektywnej – sympatii do Polaka, który – wg dostępnej wówczas wiedzy – był przedstawicielem (czytaj: aparatczykiem) znienawidzonego caratu, ale…z „ludzką twarzą”.
Czy można kogoś zabić z „ludzką twarzą”? Toż i zawodowi kaci wykonując prawnie zatwierdzone wyroki śmierci, maski zakładali. I nie dlatego, aby ich nie rozpoznano – wszak byli znani – ale dlatego, aby ukryć mogli emocje.
Los bywa ślepy…
Blaga powtarzana stale, prawdą się staje.
I tak by zapewne i z Krupskim było, który pozostał by w pamięci naszych potomnych, jako „ludzki” urzędnik.
Byłoby, gdyby nie odkryty niedawno przez przypadek, rękopis pamiętników generała – majora Nikołaja Nikołajewicza de Lazari – szefa lokalnej żandarmerii, którego – zapewne też przez przypadek – skierowano do służby w Grójcu.
Ten wywodzący się z rodziny włoskich emigrantów oficer, miał nieco bardziej obiektywne spojrzenie na ówczesna rzeczywistość społeczno – polityczną, jakbyśmy to dziś nazwali. Miał bowiem – jak sądzę – jednakowe odniesienie do wielu nacji. W tym oczywiście Rosjan, Polaków, Żydów czy Niemców, których wielu wówczas w Grójcu mieszkało, a i wśród podwładnych generała ich nie brakowało.
Nikołaj Nikołajewicz de Lazari przybył do Grójca w stopniu kapitana w roku 1872, wprost z Petersburga, gdzie też czasowo pozostawił rodzinę.
Podjął obowiązki naczelnika zarządu żandarmerii powiatów: grójeckiego, błońskiego i górno – kalwaryjskiego, przejmując je od kapitana Orłowskiego. Służbowo podlegał naczelnikowi Warszawskiego Gubernialnego Zarządu Żandarmerii w Warszawie, którym był wówczas generał Wunsch.
Pełnił więc kapitan de Lazari w Grójcu służbę odpowiedzialną, nadzorując wykonywanie regulaminów przez kwaterujący w mieście I – szy Batalion Strzelców, dowodzony przez pułkownika Odincowa, jak i służby cywilne. Był więc instytucją w instytucji, a więc – jakby nie było – poważną personą, z którą wszyscy liczyć się musieli.
Po wynajęciu mieszkania, jego urządzeniu i zainstalowaniu się organizacyjnie w Grójcu, zakupił w 1877 roku z licytacji część grójeckich dóbr kościelnych, a kilka lat później – przyległych do niech bezpośrednio – dóbr worowskich. Dobra owe reżim carski skonfiskował parafiom za pomoc w Powstaniu Styczniowym 1863 roku i sympatie do powstańców.
Forma zakupu niczym się nie różniła od innych podobnych, a przeprowadzanych w różnym czasie. Jako żołnierz Imperium Rosyjskiego, miał większe możliwości nabycia tych dóbr, za niewielką kwotę – nie wyższą niż 10% wartości, rozłożoną w czasie – na 36 lub 42 lata – i na dogodne raty. Skorzystał więc z nadarzającej się okazji i został…obywatelem ziemskim. W podobny sposób nabywali skonfiskowane dobra także i Polacy, robiący na tym tzw. interesy. Inna sprawa, że należeli oni do niezbyt patriotycznej części polskiego społeczeństwa.
Kapitan Nikołaj Nikołajewicz de Lazari, z racji pełnionych obowiązków, nie tylko często podróżował po podległym mu służbowo rozległym terenie, ale i spotykał się z wieloma grójeckimi ziemianami, urzędnikami, jak i innymi, którzy z racji swoich profesji, lśnili na lokalnym, grójeckim świeczniku. Przy okazji zaś – jak to było w zwyczaju – pisał. Prowadził dokładny pamiętnik, w którym skrupulatnie zapisywał wszelkie – niekiedy wydawałoby się błahe – wydarzenia. Dzięki temu nawykowi – a może obowiązkowi? – zachowało się nieco interesujących zapisów, odnoszących się do Grójca, okolic i wielu zamieszkałych tam wówczas ludzi.
Oczywiście tych, z którymi Nikołaj Nikołajewicz miał kontakty nie tylko służbowe. I te są chyba najbardziej interesujące…
W tym czasie w Grójcu mieszkało trzech lekarzy. Jak napisał w swoim pamiętniku: „Dobrą reputacją cieszyli się Mańkowski i Zawrocki i dlatego mieli dużo pacjentów. Goldsteyn miał ich mało i żal mi go było”.
Józef Józefowicz Goldstein – narodowości żydowskiej – wrył mu się w pamięć z powodu żony, Kamili Połomskiej – pianistki, która – choć leciwa – opuściła doktora po piętnastu latach pożycia, pozostawiając go z pięciorgiem dzieci. Ten w ogóle miał pecha, bowiem mimo tego, że był lekarzem wojskowym, nie cieszył się sympatią naczelnika powiatu Modesta Żeglińskiego, który nie chciał wyrazić zgody na ślub siostry Goldsteyna z Prokopowem. Ten ostatni objął obowiązki szefa grójeckiej policji po Rodzińskim.
W innym miejscu pamiętnika widnieje zapis: „…wśród ziemian w ogóle można było spotkać masę ludzi godnych zaufania i ani trochę nie unikających Rosjan, byli jednak też ludzie nieżyczliwi tak wobec nas, jak i rządu. Wszakże ci, którzy ucierpieli podczas powstania, byli z reguły ludźmi przyzwoitymi. Wielu z nich po powrocie do kraju po amnestii z Syberii, z Rosji, z zesłania stawało przed poważnymi problemami życiowymi, tak materialnymi jak i życiowymi…Pewnego razu przyjechał do mnie ziemianin Wilkoński i przedstawił mi swego syna, który powrócił z zesłania…Wilkoński przyjaźnił się z Krupskim”.
Cóż sytuacja w okupowanej Polsce, zwanej wówczas Królestwem Polskim – okrojonej i zantagonizowanej, dezorientowała. Zaś zaborcza administracja, śledząca każdy ruch obywateli, różne ich postawy wywoływała.
Nawet najbardziej oporni z czasem kark uginali. Widmo Syberii przerażało…
Karol Józef Sosnowski herbu Nałęcz – dziedzic Michrowa w gm. Pniewy, potomek jednego z twórców Konstytucji 3 Maja – przez lata był nieprzejednanym wrogiem Moskali. W swoim domu ukrywał Ludwika Żychlińskiego (1837 – 1891) dowódcę oddziału powstańczego „Dzieci Warszawy”, którego zesłano na Syberię, skąd powrócił w 1868 roku. Sosnowskiego zaś ukarano za to kwotą 3000 rubli kontrybucji i wpisem w akta osobowe o niego „nieprawomyślności”. I on jednak – po latach – musiał się w owej rzeczywistości znaleźć.
Bywał więc Sosnowski towarzysko u Nikołaja Nikołajewicza w Grójcu i przyjmował go u siebie w Michrowie, jak i jego znajomi: Chudzyński herbu Ostoja z Zalesia, Wilkoński herbu Odrowąż z Trzylatkowa, Niwiński z Woli Łychowskiej, Bolesław Krzywoszewski herbu Ossoria z Drwalewa, Ludgard Czarnocki herbu Godziemba z Przęsławic, Julian Zieliński herbu Ciołek z Turowic, Piotr Suski herbu Pomian z Warpęs.
W tzw. towarzystwie grójeckim bywali również – spotykając się przy kartach: Maurycy Blum – ziemianin z Chynowa, Julian Radwan herbu Radwan – wzięty architekt z Grójca i Leonard Makowski – zamożny urzędnik pocztowy. Ten mieszkał z rodziną w budynku poczty – istniejącej do dziś przy Al. Niepodległości – i posiadał rozległy folwark we wsi Janówek pod Grójcem. On tez był fundatorem kaplicy grobowej na cmentarzu katolickim przy ulicy Mszczonowskiej (dawniej: Prochowej) w Grójcu. Jego trzy córki wyszły za mąż za rosyjskich oficerów…
Życie samo ustala nam los i jego orbitę.
Nikołaj Nikołajewicz notował w dalszej części pamiętnika: „…Czas buntu minął i nastąpił czas przedawniania się niesnasek w Kraju (jak i wszystkiego w życiu), dlatego czynienie wyrzutów wszystkim Polakom i każdemu z osobna, że podczas powstania nie był obojętny wobec buntu, nie miało sensu. Tym bardziej, że kto zna historię tego ruchu, ten zgodzi się ze mną, że nikt z Polaków nie mógł być pewny swego życia i masa ludzi, w pełni życzliwych wobec naszego rządu, mimo chęci uniknięcia jakiegokolwiek zaangażowania, ze strachu przed śmiercią, zmuszona była do świadczenia pomocy powstańcom. Trzeba było być świadkiem barbarzyńskiego, bestialskiego postępowania sztyletników wobec swoich, Polaków, gdy ktoś nie chciał wesprzeć buntu”.
Jedni musieli tak żyć, inni chcieli. Samo życie…Sytuacja wymuszała postawy. Jakże jednak wielu było wielce koniunkturalnych. Dorabiali się majątków, osiągali sukcesy, zajmowali funkcje, stanowiska i urzędy z natury rzeczy wrogie Polakom, bo…reprezentowali tzw. aparat ucisku i do tego…wraży!
Pamiętnikarz zapisał: „Naczelnikiem grójeckiego powiatu był kapitan Krupsk Ukończył studia prawnicze, jednak stojąc na czele administracji powiatowej, pozwalał sobie na nadużywanie władzy i lekceważył częste upomnienia i ostrzeżenia ze strony gubernatora, barona Medema, że będzie zdymisjonowany. Czynił bezeceństwa, nakładając na ziemian i księży grzywny, z których połowę chował do własnej kieszeni przy pomocy jednego z urzędników policji (zapomniałem nazwiska). Przychodzili do mnie ziemianie, urzędnicy, chłopi i skarżyli się na te nadużycia. Z życzliwości wobec niego i jego rodziny pewnego razu, w obecności jego żony, też ostrzegłem go i poprosiłem, by zaprzestał takiej działalności, gdyż stawia mnie w niezręcznym położeniu wobec władz, ponieważ powinienem o skargach na niego zawiadamiać naczelnika okręgu. Krupski, pokazując mi swój akademicki znaczek, zareagował na to tak: „Czy widzi pan dowód mojej znajomości prawa? Proszę więc mnie nie pouczać i samemu postępować zgodnie z prawem, a jeśli pana działalność polega na donoszeniu o wszystkim, co zaszło, to niech pan donosi, a mnie nie poucza”. Jego żona, widząc, że się zapomniał, starała się ratować sytuację: „Kostia! Wydaje mi się, że N. N. należą się podziękowania za jego życzliwość, a nie nastawianie go przeciwko sobie!”. Na to on: „Milcz głupia! Co ty wiesz!”.
W tamtym czasie Krupski planował sporą zbiórkę gotówki i tylko czekałem, aż przystąpi do wyciągania pieniędzy od mieszkańców (przypomniałem sobie nazwisko tego urzędnika policji – to był Rodziński, szachraj jakich mało). Krupski rozesłał okólne pismo do wszystkich wójtów i burmistrzów z nakazem zobowiązującym wszystkich ziemian, najemnych pracowników rolnych i służbę do zaprowadzenia specjalnych książeczek, w których należało wpisywać okres i warunki najmu. Nikt jakoby nie miał prawa nająć się ani najmować kogoś bez tej książeczki. Jej cena wynosiła 20 kopiejek i można było ją nabyć na posterunku policji u Rodzińskiego. Wójtów i burmistrzów zobowiązano do dostarczenia zamówień do urzędu powiatu z określeniem ilości egzemplarzy, a następnie do wręczenia tych książeczek obu stronom – najemcom i najmowanym. Uprzedzono, że jeśli zostanie wykryte, iż ktoś pracuje bez owej książeczki, na obie trony będzie nałożona grzywna. A ponieważ wszyscy ziemianie i mieszczanie, a nawet chłopi zatrudniali służbę i innych pracowników najemnych, wprowadzenie obowiązku posiadania tych książeczek przez obie strony spowodowało, że do urzędu powiatowego zaczęła napływać masa zamówień na nie, a w ślad za tym sypały się pieniądze.
Pieniądze przyjmowali Krupski z Rodzińskim i nigdzie ich nie księgowali. W powiecie zaczęło się straszne narzekanie i z różnych stron zaczęły wpływać do mnie zażalenia na to rozporządzenie. Urzędnicy byli oburzeni działalnością Krupskiego. Posłałem więc żandarma do najbliższej gminy, aby przyniósł mi oryginał okólnika. Regularnie jadł u nas obiady zastępca naczelnika powiatu Michin, kawaler, bardzo uczciwy chłopak, którego oburzały postępki Krupskiego. Po dostarczeniu mi oryginału okólnika przygotowałem raport do dowódcy okręgu. Przedstawiając swój pogląd na tego rodzaju rozporządzenie stwierdziłem, że wątpliwe jest, by rząd kiedykolwiek zadecydował o nałożeniu na ludność podobnego podatku. Poprosiłem o wydanie polecenia przeprowadzenia śledztwa w sprawie wszystkich nadużyć Krupskiego i aby ten nie miał powodu do zarzucenia mi stronniczości, zasugerowałem wyłączenie mnie z dochodzenia i oddelegowanie do tej sprawy innego oficera żandarmerii. Poprosiłem Michina, by uprzedził Krupskiego, że jadę z raportem o jego nadużyciach do naczelnika okręgu, wziąłem okólnik i wyruszyłem do Warszawy.
Zameldowałem się w Warszawie u barona Fredericksa, przedstawiłem mu cel swojego przyjazdu i wręczyłem swój raport. Przeczytał go z uwagą, a następnie, oddawszy mi okólnik, rozkazał udać się do gubernatora, barona Medema, zapoznać go ze sprawą, a następnie wrócić i zameldować, co Medem o tym sądzi. Udałem się tam i poprosiłem dyżurnego urzędnika, aby zameldował, że przybyłem z polecenia naczelnika okręgu. Zostałem przyjęty niezwłocznie.
Gdy Medem przeczytał okólnik, zapytał: „Proszę powiedzieć, czyżby Krupski postradał zmysły?”. „Pewnie tak!” – ja na to. Baron zadecydował, że zaraz uda się do Fredericksa. Gdy chciałem odejść, poprosił, abym poczekał i razem udaliśmy się do naczelnika okręgu. Fredericks zaprosił Medema do gabinetu, a ja zostałem w poczekalni. Po pewnym czasie wyszli obaj i Fredericks oznajmił, że będzie przeprowadzone śledztwo i mimo że proszę o wyłączenie mnie z niego, on nie może na to przystać i życzy sobie, abym wziął udział w ujawnieniu wszystkich nadużyć Krupskiego. Z Warszawy miałem wyjechać wraz z odkomenderowanym do przeprowadzenia dochodzenia urzędnikiem. Medem wyznaczył do tego zadania Iwana Litkeg.
Następnego dnia wyjechaliśmy do Grójca i po drodze zajechaliśmy do majątku Trzylatków, do ziemianina Wilkońskiego. Specjalnie skierowałem tam Litkego, gdyż Wilkoński przyjaźnił się z Krupskim. Chciałem, żeby Krupski nie mógł powiedzieć, że działamy nieobiektywnie i przesłuchujemy ludzi mu nieprzychylnych. Przybyliśmy do Trzylatkowa o 9-tej wieczorem, gdy staruszek Wilkoński szykował się już do snu.
Przedstawiłem mu Litkego i wyjaśniłem cel naszej wizyty. Wilkoński pokazał nam około 200 książeczek, w które wójt zaopatrzył go i pracujących u niego chłopów, a następnie zaczął wyjaśniać, na czym polegają nadużycia Krupskiego. Litke wszystko zapisał do protokołu i nocą wyjechaliśmy do Grójca. By nie było dwuznaczności, specjalnie nie zaprosiłem go na nocleg do siebie do domu. Na drugi dzień przyszliśmy o 4-tej po południu do urzędu powiatu, odebraliśmy całą gotówkę przechowywaną u Rodzińskiego za sprzedane książeczki i zarządziliśmy zwrot pieniędzy mieszkańcom po oddaniu przez nich książeczek do powiatu.
Po tym jak Litke pokazał nakaz gubernatora o przeprowadzeniu śledztwa nad działalnością Krupskiego, ten zaprotestował i poprosił o wykluczenie mnie z dochodzenia. Wysłałem w tej sprawie telegram do barona Fredericksa i otrzymałem odpowiedź, że zamiast mnie ma być odkomenderowany major Ostrowierchow. Bardzo się z tego ucieszyłem. Niedługo potem przyjechał Ostrowierchow. Przystąpiono do śledztwa, podczas którego Krupski został zdymisjonowany, a jego obowiązki przejął Michin. Krupski próbował do tego nie dopuścić. Ostatecznie sprawę rozwiązano rozporządzeniem namiestnika. Wszystkie nadużycia zostały ujawnione i Krupski stanął przed sądem wraz z Rodzińskim.”
I tak oto ujawnił się jakże mizerny portret Krupskiego, przez lata uznawanego za „życzliwego Polakom” człowieka. W rosyjskim – co prawda – mundurze, ale przecież Polaka z pochodzenia.
Po Krupskim naczelnikiem powiatu grójeckiego został Modest Żegliński.
Znamiennym jest to, że relację tę przekazał naoczny świadek owych wydarzeń, oficer żandarmerii rosyjskiej, który nie miał interesu w tym, aby pognębiać tego także przecież oficera tej samej armii Wszechrosyjskiego Imperium. Nie miał, ale jako człowiek honoru postawił na prawdę.
„Ponieważ nie leży w moim charakterze zabieganie o zasługi służbowe w ten sposób, by wykazywać się patriotyzmem kosztem niesprawiedliwego traktowania bliźnich, byleby zobaczono moją działalność, dlatego uparcie trzymałem się prawdy, by rząd i przełożeni nie popełniali błędów przeze mnie. Taka postawa pozwoliła mi zyskać szacunek ludzi i zasłużyć na ich zaufanie”.
Odnaleziony pamiętnik rozjaśnia nieco mroczne dzieje najmniej chyba znanego okresu w dziejach Grójca i regionu. Przedstawia relacje między ludnością a aparatem rządu, wzajemne zależności, oraz ludzi, obyczaje i ich mentalność.
Coraz trudniej dotrzeć do jakichkolwiek dokumentów, dlatego też ta osobista relacja rosyjskiego oficera, zasługuje na szczególną uwagę, mimo tego, że sprawy grójeckie w jego pamiętniku są marginalne i wielce efemeryczne.
Ale…są!
Przytoczę tu jeszcze jeden fragment pamiętnika „…Wesoło mieszkało się w Grójcu. Często organizowane były wieczorki taneczne, amatorskie spektakle (polskie) i społeczeństwo żyło zgodnie. Zwykle w czwartki odbywały się jarmarki i tego dnia zjeżdżała się masa ziemian, którzy, załatwiwszy swoje sprawy w mieście, zbierali się u mnie albo u architekta Radwana i spędzaliśmy czas do 2-3-ciej w nocy, grając w karty w preferansa. Ziemianie niejednokrotnie zapraszali mnie także do siebie…Na początku 1877 roku staliśmy się prawdziwymi gospodarzami na naszym chutorze. Zbierali się u nas goście, wszyscy nasi znajomi z Grójca, w szczególności rodzina Radwana. Była z nami bona naszych dzieci, Maria Uljanowna, traktująca nas jak rodzinę. Był to piękny okres w naszym życiu w Królestwie Polskim”.
Piękny okres…belle epoque. Czy tak samo piękny dla Polski i Polaków?
Co za ironia losu…